Przejdź do głównej zawartości

Nasza historia...

Od kiedy tylko pamiętam uwielbiam robić plany… Gdy poznałam mojego S., po kilku dniach chodzenia wiedziałam, że to TEN. Gdy stuknęło Nam 6 miesięcy bycia razem byłam na 1000% przekonana, że ten związek skończy się ślubem. Na wszystko miałam plan związany z Nami. Najpierw planowałam ślub i wesele, potem kupno działki pod Warszawą pod Nasz wymarzony dom. Od 1,5 roku mam wybrany projekt domu, mimo że do budowy jeszcze daleko. W głowie mam już wygląd jadalni, salonu czy kuchni-taka już jestem. Z projektem DZIECKO było podobnie. Nie chciałam od razu po ślubie go mieć. Gdy się pobieraliśmy mieliśmy 24 lata. Małżon chciał dziecka już zaraz po ślubie, ale ja miałam inny plan... Gdy się dogadaliśmy w tej kwestii, stanęło na planie pt. 26 lat zachodzę-27 rodzę. Nie chciałam mieć dziecka od razu, a teraz zadaję sobie pytanie, czy w ogóle kiedykolwiek będziemy je mieli. Dobry rok przed pierwszym „staraniem się” miałam wybrane już mebelki, wózek, fotelik czy rodzaje i kolorystykę ubranek mojego maleństwa. Nigdy nie przypuszczałam, że na takie zakupy będę musiała tak długo czekać i w ogóle nie wiadomo czy je kiedykolwiek zrobię.

Miałam jednak pewne przeczucie… Jeszcze parę miesięcy przed godziną 0, mówiłam swojemu mężowi i bliskim znajomym, że pewnie jak przyjdzie co do czego, to się okaże, że będziemy mieli problem z poczęciem. Oczywiście wszyscy, a najbardziej mój S. pukał się w głowę i mnie ochrzaniał za takie myśli. Uwielbiam mieć rację, chyba jak każda kobieta, ale dałabym wiele, aby tym razem się mylić. Ja przeczekałam kilka miesięcy, no bo w końcu nie ma czym się przejmować do roku nieudanych prób(!). Gdyby nie mój charakter i to moje zniecierpliwienie, pewnie odczekałabym ten "ustawowy" rok zanim w ogóle zaczęłabym działać. Do lekarza poszłam pierwszy raz, gdy staraliśmy się 8 miesięcy. Tak to przynajmniej jestem do przodu o te 4 miesiące z diagnozą niedoczynności tarczycy! Potem jednak wszystko zwolniło… Oprócz tarczycy, wszystkie hormony miałam ok. Gorzej przedstawiało to się u mojego męża. Jakość i ilość plemników znajdowała się na granicy normy ;( Moja ginekolog mnie uspokajała, że to może być okres przejściowy (akurat jakieś 1,5 miesiąca wcześniej mąż był chory) itp. Oczywiście minął może miesiąc, a ja wysyłałam mojego S. na ponowne badanie. I tu wynik był jeszcze gorszy. Po konsultacji z andrologiem (która trwała może z 2 min.!!!) zostałam podk#$%&a do granic wytrzymałości. Bardzo poważany Pan androlog, pracujący de facto w klinice niepłodności, w której się „leczymy”, stwierdził, że to wynik złej diety i stylu życia, i w zasadzie to on problemu nie widzi-wszystko jest ok, a jeśli mamy problemy to przyczyna ZAPEWNE leży po mojej stronie i to ja mam się badać dalej! Dobrze, że mnie na tej wizycie nie było z mężem bo chyba bym ukatrupiła konowała na miejscu! Z racji tego, że mój S. bardzo to przeżył (oczywiście, że aż tak się załamał dowiedziałam się po jakieś skończonej imprezie, gdzie mój śluby za kołnierz nie wylewał) odpuściliśmy. Zmieniliśmy dietę i staraliśmy się więcej ruszać, by po 3 miesiącach znowu zrobić badania. Tak się złożyło, że ja odebrałam wyniki. Gdy je zobaczyłam, myślałam, że rozpłaczę się na środku ulicy. Mimo zmiany stylu życia było jeszcze gorzej. Łzy w tramwaju same ciekły mi po twarzy, a jeszcze okłamywałam męża, że nie widziałam wyników, i że obejrzymy je, jak wróci do domu. Nie byłam w stanie powiedzieć mu przez telefon, że z miesiąca na miesiąc jest coraz gorzej. Chyba wtedy, po raz pierwszy pomyślałam, że naprawdę może Nam się nigdy nie udać… ;( Oczywiście potem były już tylko wielkie łzy zmieszane z dużą ilością alkoholu i jeszcze większą złością na los, Boga i na siebie, dlaczego TO przydarzyło się właśnie Nam.


Do kliniki leczenia niepłodności trafiliśmy finalnie dopiero po 1 roku i 7 miesiącach starań! Czemu tak późno? Po pierwsze dlatego, że myśleliśmy, że wszystko się poprawi po zmianie diety i ruszeniu tyłka z kanapy (to zabrało ponad 3 miesiące), po drugie musiałam dać czas Panu mężowi na odpoczynek psychiczny po tych cholernych wynikach i oswojenie się z sytuacją, a po trzecie- ostatnie wyniki odebraliśmy w sierpniu, a na początku września mój ślubny miał rekonstrukcję więzadeł, które zerwał, a raczej zerwali jemu podczas meczu AMATORSKIEJ piłki nożnej (tak, tak, gdyby nie zaniedbania moich teściów w przeszłości, mój mąż byłby teraz światowej klasy piłkarzem :-P). No i tak kolejne 3, 5 miesiąca zleciało.


Aktualnie znowu jesteśmy w próżni. Po kilku miesiącach spędzonych na dodatkowych badaniach, łykaniu suplementów przez małżona, monitoringu cyklu itd. miałam zrobić badanie drożności jajowodów. Oczywiście badanie nadal nie zrobione, bo a to jedne wakacje, a to drugi wyjazd, a to cykl mi się przestawił i zamiast iść na badanie, które konieczne jest zanim zrobi się HSG dostałam @, więc kolejny miesiąc w plecy. Teraz jestem już na bieżąco z posiewami i mogę podchodzić w tym miesiącu do badania drożności. Mam przeczucie, że to pomoże. OBY. Ja trzymam za siebie i mojego mężulka kciuki.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

To, co straciłam…

Jakiś czas temu, w zasadzie niedawno, może jakiś miesiąc, 3 tygodnie temu mąż zapytał mnie, czy jestem szczęśliwa. Musiałam się zastanowić… Starałam się odpowiedzieć zgodnie z prawdą, bo mam zasadę, że komu jak komu, ale męża nie okłamuję (czasami tylko pomijam pewne aspekty w swoich wywodach ;) ) Odpowiedziałam, że raczej tak, że z Nim jestem szczęśliwa, ale Nasze niepowodzenia sprawiły, że odebrały mi taką ogólną radość z życia. W zeszłym tygodniu byłam chora, co zaskutkowało zwolnieniem lekarskim, a to z kolei duuuuuuuuuużą ilością wolnego czasu. Mój zegar przestawił się na zasypianie ok. 3 w nocy i pobudki dopiero po 10 rano. W takiej ciszy, słysząc tylko spokojny, miarowy oddech mojego S. miałam ogrom czasu na rozmyślanie. Uświadomiłam sobie, jak bardzo jestem nieszczęśliwa, jak bardzo w swoich staraniach stworzenia nowego życia straciłam siebie… Straciłam radość z życia. Tak, cieszę się z jakiś wydarzeń, wakacji, nowych doznań, by i tak na koniec dnia zobaczyć w lustrze smut

Sono-HSG- moje przemyślenia.

Po czerwcowej wizycie w Novum stanęło na tym, że chyba najwyższy czas zrobić badanie drożności jajowodów. Tak jak pisałam wcześniej, plan był taki, że zrobię badanie w sierpniu po wakacjach, który jak wiadomo nie wypalił i finalnie zrobiłam je 3 tygodnie temu. Od kiedy chciałam wykonać te badanie cały czas zastanawiałam się na które się zdecydować. Opcje jak pewnie większość wie są dwie- albo zwykłe HSG przy użyciu kontrastu jodowego i promieni rentgenowskich lub Sono-HSG, w którym do badania wykorzystuje się kontrast w postaci soli fizjologicznej lub specjalnej pianki, i zwykłego aparatu do USG. Nie wiem jak jest w innych miastach, ale w Warszawie ta druga opcja jest płatna, przynajmniej tam, gdzie ja szukałam. To początkowo przekonywało mnie bardziej do wykonania zwykłego HSG na NFZ , niż płacenia wcale nie małych pieniędzy za bodajże 15 minut badania. Im jednak dalej w las, tym coraz częściej zaczęłam się zastanawiać, czy jednak nie wydać tych 550 zł (stawka szpitala św. Zofii)

12 rzeczy, które denerwują mnie w niepłodności.

                      Oto moje subiektywne zestawienie rzeczy, które mnie irytują w byciu niepłodną. Jakby problem sam w sobie był zbyt mało problematyczny… 1. Niepłodność- ta niepłodność, nie ten niepłodność, ani to niepłodność. Jak zawsze, porażka ma jedną matkę! Nie wiem, czy jest choć jedna osoba z mojego kręgu, wiedząca o tym, że bezskutecznie staramy się tyle czasu, żeby nie pomyślała sobie, że przyczyna MUSI leżeć po mojej stronie! Problemy z S.? W życiu. To ze mną jest problem! Przykłady? Jak gadałam z ciotką mojego S., że idziemy się badać itd. to co? Oczywiście, że pewnie jakieś hormony dostanę. W dupie miała informację, że są problemy z małżonem. Jak nic Magda dostaniesz hormony, jak nic!!! To samo tyczy się lekarzy (wspomniana już historia o andrologu). Jeśli kogoś nie uświadomię, że wyniki mojego męża nie są idealne, to pytanie co Tobie dolega, prędzej czy później pada… KURTYNA! 2. Lekarze- wcześniejsza historia z andrologiem + moje „akc