Wczoraj minął dokładnie miesiąc
od Naszej pierwszej inseminacji. Oczywiście miałam w planie napisać ten post
najszybciej jak tylko mogłam, by pamiętać
o wszystkim, co zdarzyło się tamtego dnia. Oczywiście to się nie udało, więc „przełożyłam” termin zrecenzowania tej procedury na czas od razu po zrobieniu bety i poinformowania na blogu, jaki jest wynik. Jak się domyślacie, to też się nie udało ;) Ach te moje plany… Ale do rzeczy!
o wszystkim, co zdarzyło się tamtego dnia. Oczywiście to się nie udało, więc „przełożyłam” termin zrecenzowania tej procedury na czas od razu po zrobieniu bety i poinformowania na blogu, jaki jest wynik. Jak się domyślacie, to też się nie udało ;) Ach te moje plany… Ale do rzeczy!
Jak większość pewnie wie inseminacja
polega na podaniu małej ilości odpowiednio przygotowanego nasienia (wybierane
są najlepsze plemniki, które miesza się z pożywką) do (zazwyczaj) jamy macicy.
Z tego co się orientuję możliwe jest również podanie plemników do szyjki
macicy, a nawet do jajowodów. W moim przypadku było to typowe IUI, czyli
inseminacja domaciczna. Oczywiście skuteczność tej metody jest mała, bo tylko 5-10%
na cykl, więc wynik nie powala, no ale cóż, trzeba swoje przejść…
Moja inseminacja wypadła akurat w
sobotę, więc oboje z mężem nie musieliśmy brać wolnego, aby stawić się w Novum.
Cała procedura trwała dość krótko, bo jakieś 2h. Na 13:00 pojechaliśmy do
kliniki. Musieliśmy ponownie wypełnić dokumenty odnośnie stanu zdrowia,
przebytych zabiegów medycznych, kosmetycznych etc. Następnie zostało Nam
zmierzone ciśnienie i temperatura. Po wizycie w pokoju pielęgniarek ja poszłam
pod gabinet mojej lekarz, a S. oddać nasienie. Wtedy już dość mocno cierpiałam
z powodu pełnego pęcherza :P Pewnie część osób pomyśli o co chodzi. Otóż pełny
pęcherz ułatwia dostanie się lekarzowi do „środka” ;) Opinie na ten temat są
różne i pewnie dużo zależy od lekarza. Ja zapomniałam o tym zapytać podczas
chodzenia na USG, a z forów i blogów dowiedziałam się tylko, że część miała
pusty pęcherz i lekarz nie robił problemów, innym kazano go napełnić, a część kobiet
przyjechała od razu na IUI z pełnym. W wyniku totalnej dezinformacji
postanowiłam jechać z pełnym. W końcu zawsze szybciej jest go opróżnić niż napełnić. Finalnie miałam
powiedziane (bo to było pierwsze o co zapytałam wchodząc do gabinetu lekarza),
że najlepiej jak jest w miarę napełniony, nawet tak połowicznie, bo po prostu
będzie łatwiej.
Na wizycie u Pani doktor
musieliśmy najpierw wypełnić i podpisać dokumenty zawierające informacje nt.
inseminacji, jej skuteczności, przyczyn wykonywania, opisu zabiegu,
powikłaniach oraz zgody na jej wykonanie. Dodatkowo mąż miał do podpisania
dokument mówiący o tym, że nasienie jest jego i w przypadku ciąży on jest
ojcem. Po odbębnieniu papierologii miałam ponownie zbadaną grubość endometrium
oraz sprawdzenie, czy pęcherzyk pękł. Na USG był jeszcze widoczny. Moja lekarka
postanowiła, że nie dostanę zastrzyku skoro miałam potwierdzone owulacje. Oczywiście
zdenerwowałam się tym, gdyż bałam się, że tym razem pęcherzyk nie pęknie i
tylko wyrzuciłam pieniądze
w błoto. W poniedziałek miałam przyjść na USG, żeby potwierdzić lub wykluczyć owulację. Po wyjściu z gabinetu poszłam do toalety by ciut sobie ulżyć, a następnie przeszliśmy pod gabinet, w którym miała się odbyć inseminacja. Na ekranie lekarz pokazała Nam w powiększeniu próbkę nasienia męża, powiedziała, że wszystkie parametry nasienia są całkiem dobre i możemy podejść do inseminacji. Usiadłam więc na fotelu ginekologicznym, który został odpowiednio pochylony, abym nogi miała powyżej głowy. Został mi założony wziernik, a następnie za pomocą specjalnego cewnika lekarz wprowadziła nasienie. Po wszystkim poleżałam jeszcze jakieś 15 minut z nogami w górze. Po 15:00 wyszliśmy z kliniki i pojechałam do domu, żeby się przespać ;) Musiałam odreagować stres.
w błoto. W poniedziałek miałam przyjść na USG, żeby potwierdzić lub wykluczyć owulację. Po wyjściu z gabinetu poszłam do toalety by ciut sobie ulżyć, a następnie przeszliśmy pod gabinet, w którym miała się odbyć inseminacja. Na ekranie lekarz pokazała Nam w powiększeniu próbkę nasienia męża, powiedziała, że wszystkie parametry nasienia są całkiem dobre i możemy podejść do inseminacji. Usiadłam więc na fotelu ginekologicznym, który został odpowiednio pochylony, abym nogi miała powyżej głowy. Został mi założony wziernik, a następnie za pomocą specjalnego cewnika lekarz wprowadziła nasienie. Po wszystkim poleżałam jeszcze jakieś 15 minut z nogami w górze. Po 15:00 wyszliśmy z kliniki i pojechałam do domu, żeby się przespać ;) Musiałam odreagować stres.
W poniedziałek z samego rana
pojechałam sprawdzić co się zadziało z tym moim pęcherzykiem. Na szczęście doktor
potwierdziła, że pękł. Dostałam zatem luteinę i na moje życzenie heparynę z
powodu mutacji PAI, którą zlecił mi immunolog.
01.06. poszłam na betę.
Czy się udało?
Moim zdaniem i tak, i nie… Otóż dokładnie
tydzień po inseminacji, w Dzień Matki dostałam plamień i lekkiego bólu macicy. Nigdy wcześniej nie przytrafiło mi się coś takiego… I
nie było to spowodowane nadżerką, stosunkiem czy czymkolwiek innym. W
poniedziałek zupełnie ustało. Wg. różnych źródeł plamienie implantacyjne trwa
maksymalnie 3 dni… Niestety wynik piątkowej bety nie pozostawił mi złudzeń.
Inseminacja nie powiodła się. Trochę dziwnie się zachowywałam po zobaczeniu
wyników, bo nie dowierzałam, pobrałam je ponownie chyba z 3 razy, a na koniec
wybuchłam śmiechem, że te plamienia zaczęły dawać mi nadzieję na pozytywny test
ciążowy. Ogólnie na początku zniosłam tę porażkę bardzo dobrze (w końcu sama
nie wierzyłam, że się uda). Bomba z opóźnionym zapłonem wybuchła jakiś tydzień,
półtora po odebraniu wyników. Pobiadoliłam z 3-4 dni, że jestem taka
beznadziejna, że nigdy nie dam mojemu mężowi dziecka, ale po zeszłosobotniej
wizycie u immunologa znowu trzymam się w ryzach. Nie wiem czy w ogóle zaszłam w
ciążę, czy po prostu coś mi się zadziało z organizmem, stąd plamienie. Nie chcę
i nie mam zamiaru się nad tym zastanawiać. Mogłam chociaż przez chwilę być w
ciąży, ale równie dobrze w tej ciąży NIGDY nie być. W międzyczasie zrobiłam
kilka badań dla immunologa. Wyniki były tragiczne i czekają mnie wlewy, aby
osłabić mój układ immunologiczny, ale o tym już w następnym poście.
Póki co wybieram się w lipcu na
wakacje i nie mam najmniejszego zamiaru kłuć się, leczyć czy powtarzać
inseminacji. Podejdę do ponownej walki dopiero
w sierpniu i… dobrze mi z tym. Tak po prostu.
w sierpniu i… dobrze mi z tym. Tak po prostu.
I co dalej? :)
OdpowiedzUsuń