Jakiś czas temu, w zasadzie
niedawno, może jakiś miesiąc, 3 tygodnie temu mąż zapytał mnie, czy jestem
szczęśliwa. Musiałam się zastanowić… Starałam się odpowiedzieć zgodnie z
prawdą, bo mam zasadę, że komu jak komu, ale męża nie okłamuję (czasami tylko
pomijam pewne aspekty w swoich wywodach ;) ) Odpowiedziałam, że raczej tak, że z
Nim jestem szczęśliwa, ale Nasze niepowodzenia sprawiły, że odebrały mi taką
ogólną radość z życia. W zeszłym tygodniu byłam chora, co zaskutkowało
zwolnieniem lekarskim, a to z kolei duuuuuuuuuużą ilością wolnego czasu. Mój
zegar przestawił się na zasypianie ok. 3 w nocy i pobudki dopiero po 10 rano. W
takiej ciszy, słysząc tylko spokojny, miarowy oddech mojego S. miałam ogrom
czasu na rozmyślanie. Uświadomiłam sobie, jak bardzo jestem nieszczęśliwa, jak
bardzo w swoich staraniach stworzenia nowego życia straciłam siebie… Straciłam
radość z życia. Tak, cieszę się z jakiś wydarzeń, wakacji, nowych doznań, by i
tak na koniec dnia zobaczyć w lustrze smutne oczy i białe od stresu nitki
włosów. Cały czas rozmyślam, co by było gdyby- 3 lata temu w tym samym
miesiącu, kiedy rozpoczęliśmy starania, dostałam możliwość przejścia z
asystenckiego na managerskie stanowisko u
konkurencji. Dostałam tę pracę, ale finalnie podziękowałam. Przecież za chwilę
miałam być w ciąży. Nie chciałam przekładać marzeń o dziecku na później… Jak
widać niewykorzystane okazje lubią się mścić. Jest rok 2018- finalnie odeszłam
z poprzedniej firmy, tej pracy też nie lubię. Jest strasznie nudna, ale BOJĘ
się odejść. Tu jest wygodnie, mogę wychodzić na badania bez problemu. Tęsknię za sobą. Za moją pewnością siebie, za radością
z życia, za ambicjami. Straciłam również nadzieję, że kiedyś u Nas też będzie dobrze. Teraz każde działania wiążą się z próbą zajścia w ciążę. Tego nie zrobię, bo może zajdę w ciążę, tego nie kupię, bo potrzebuję pieniędzy na badania, inseminacje, in-vitro itd. Chcąc począć dziecko, straciłam swoje wewnętrzne, beztroskie i radosne dziecko.
To przykre…
Wczoraj minął dokładnie miesiąc od Naszej pierwszej inseminacji. Oczywiście miałam w planie napisać ten post najszybciej jak tylko mogłam, by pamiętać o wszystkim, co zdarzyło się tamtego dnia. Oczywiście to się nie udało, więc „przełożyłam” termin zrecenzowania tej procedury na czas od razu po zrobieniu bety i poinformowania na blogu, jaki jest wynik. Jak się domyślacie, to też się nie udało ;) Ach te moje plany… Ale do rzeczy! Jak większość pewnie wie inseminacja polega na podaniu małej ilości odpowiednio przygotowanego nasienia (wybierane są najlepsze plemniki, które miesza się z pożywką) do (zazwyczaj) jamy macicy. Z tego co się orientuję możliwe jest również podanie plemników do szyjki macicy, a nawet do jajowodów. W moim przypadku było to typowe IUI, czyli inseminacja domaciczna. Oczywiście skuteczność tej metody jest mała, bo tylko 5-10% na cykl, więc wynik nie powala, no ale cóż, trzeba swoje przejść… Moja inseminacja wypadła akurat w sobotę, więc oboje z mężem nie ...
Komentarze
Prześlij komentarz